Dzień powital nas bardzo glosno, ponieważ hotel znajdowal się przy glownej ulicy. Cale szczęście ze Tomek zabral 2 pary korków do uszu bo inaczej nie byloby różnicy czy spimy w hotelu czy na ulicy :-)
Zebralismy się szybko i jeepem na 7 rano dotarlismy na dworzec autobusowy. Autobus do Sagady byl dopiero o 8.30 wiec udalismy się na śniadanie do pobliskiego McDonaldsa. Tam jak zawsze czysto - lazienki! ale za to zaskakujące menu. Na śniadanie proponują za 100 Peso kawę, jajecznice, ryż i mięso hamburgera. Podobne menu zamawiali lokalsi wiec jak widać tradycyjne hamburgery się nie przyjely.
Ciekawostka jest tez to ze jedzenie jest przynoszone do stolika przez w pelni umundurowanego ochroniarza z pelnym uśmiechem na twarzy :-)
Ogólnie ludzie są tu usmiechnieci i bardzo uczynni. Jedyna tego wada jest fakt, ze nie zawsze ich odpowiedzi są zgodne z prawda. A dzieje się to dlatego, ze Filipinczyk nigdy nie przyzna się do tego ze czegoś nie wie. Tak wiec by uzyskać pewność ze ktoś mówi nam prawde, upewniamy się jeszcze kilkakrotnie u innych osób o to samo.
Wracając do dluuuugiej wycieczki do Sagady.
Ruszylismy punktualnie, (bilet 306 Peso\os) i pomimo wielu relacji jakie przeczytalismy w internecie, nie bylismy przygotowani na to co nas czeka. Hmmm... jak by to zobrazować? To tak jakby starym jelczem przez 5 h jechać serpentynami po wertepach :-) :-) Wpadlismy nawet na pomyśl liczenia zakretow. W 10 minut bylo ich 80 !!! co daje przez 5h potężną kilkutysiacowa !!! liczbe. Naprawdę, jest to podróż dla wytrwalych. Ale to nie wszystko. Siedzenia przystosowane są do wymiarow drobniutkich filipińczyków, toalet oczywiście brak, a kierowca jedzie czesto kolizyjne, na skraju urwiska :-)
Jednak widoki jakie byly za oknem są warte wszystkich niedogodności. Naprawdę jest pięknie. Filipiny to kraj górzysty i bardzo zielony. Dominują przede wszystkim bananowce, chociaż nie brakuje palm kokosowych, wielkich paproci, oraz wszelakich drzew z najprzerozniejszymi owocami.
Do Sagady dotarlismy ok godz. 14, bardzo, bardzo szczęśliwi ze to juz koniec trasy.
Po szybkim zakwaterowaniu w hotelu Indigenhous Inn 500 peso 2 osoby, wyruszylismy na poszukiwanie slynnych wiszących trumien.
We wszystkich informacjach jakie znaleźliśmy dot. tego miejsca przekonywano nas, ze aby tam się udać należy zglosic to do centrum turystycznego i tam za ,,drobne,, 600 peso otrzymamy przewodnika.
My postanowiliśmy sami poszukać tego tajemniczego miejsca i metoda ,,koniec języka za przewodnika,, udalo nam się dotrzeć na miejsce samodzielnie.
Aby się tam dostać trzeba skręcić przy kościele w stronę tradycyjnego cmentarza i potem znaleźć wydeptana ścieżkę w las. W lesie ścieżka rozwidla się kilkakrotnie wiec tak naprawde to juz spacer intuicyjny.
Dlaczego trumny wiszą na skale a nie są pod ziemia? - odpowiedz jest prosta. Poniewaz zmarlemu dużo bliżej do nieba będąc wyżej niż niżej :-)
Widok naprawde wyjatkowy!
Wracając, wstapilismy wreszcie na obiad. Tomek jakimś sobie znanym sposobem znalazl pomiędzy domami lokal z świetną tradycyjna kuchna.
Jutro jedziemy dalej o ile nie padniemy. Tomek zasnal w kafejce internetowej, wiec zmęczenie robi swoje :-)
Ps. Dziękujemy za komentarze, niestety nie dziala nam odpisywanie ale bardzo cieszymy się ze jesteście z nami!!!